“Okrucieństwo i przemoc w całej ich banalności…”

Jeśli uważnie przyjrzeć się kinu produkowanemu poza zamożnym Zachodem, to bez trudu można zobaczyć, że pewna grupa problemów – w mniejszym stopniu obecna w kinie euroamerykańskim – ciągle w nich powraca: życie w rzeczywistości slumsu (temat szczególnie silnie obecny w kinie latynoamerykańskim, ale także w filmach z południowej Afryki, Indii, Filipin); problemy migracji, nędzy i nierówności społecznych; przemoc; wreszcie konflikty społeczne, etniczne czy religijne.


Wszystkie te aspekty skupia w sobie „Kinatay” Filipińczyka Brillante Mendozy.
Film miał światową premierę w Cannes, gdzie był jednym z najżywiej dyskutowanych dzieł. Tadeusz Sobolewski, w pisanej na gorąco relacji z festiwalu donosił z niesmakiem, że Mendoza prezentuje widzom „nihilistyczny kicz”. Film bez wątpienia jest nieprzyjemny, męczący, pozostawia widza w poczuciu obrzydzenia i całkowitego zmieszania, ale jest przy tym dziełem totalnym, wręcz wybitnym. Mendoza podąża drogą wyznaczoną przez Nowych Francuskich Ekstremistów (przede wszystkim Gaspara Noé i Philippe Grandrieux); jego kino mistrzowsko posługuje się światłem, ciemnością, rytmem, dźwiękiem, afektywnie oddziałując na widza.

Mendoza pokazuje zło, okrucieństwo i przemoc w całej ich banalności i zwyczajności, w całym ich fizjologicznym brudzie i smrodzie, odzierając je jednocześnie ze spektakularności, z jakiejkolwiek siły uwodzenia. Widz – jak bohater – pozostaje bezradny (także intelektualnie i emocjonalnie) wobec tego, co widzi; przerażony i zniesmaczony. „Kinatay” jest filmem o podwójnej inicjacji młodego człowieka w porządek społeczny. W pierwszej części mamy inicjację w porządek „dzienny”, porządek prawa; w jego ramach chłopak zostaje uznany w obliczu sędziego i państwa oficjalnie za męża i ojca, za dojrzałego członka społeczeństwa. W drugiej części odbywa się inicjacja w „porządek nocny”, w obsceniczną, opartą na przemocy podszewkę społecznego ładu, w rzeczywistość czystej przemocy, na której ufundowane jest prawo i porządek.

Choć młody policjant przeżywa rozterki, choć miotają nim jak najbardziej dosłowne mdłości, nie jest w stanie przeciwstawić się temu, co widzi. Choć wie, co na końcu nocy spotka młodą kobietę, nie interweniuje, nie ma nawet odwagi, by uciec i nie splamić sobie rąk współodpowiedzialnością za zbrodnię. Wydaje się, że to rola męża i ojca jest tym, co uniemożliwia mu stanie się prawdziwym podmiotem etycznym. Chłopak zdaje sobie sprawę, że bez zysków z nielegalnych działań nie będzie w stanie utrzymać żony i dziecka – gdy przeżywa moralne wątpliwości, rzut oka na obrączkę na palcu wystarczy mu do ich zgaszenia.

W świecie z filmu Mendozy nie ma żadnej uniwersalnej znaczącej, w imię której i w oparciu o którą można by się przeciwstawić światu zorganizowanej przemocy i nierówności – można tylko walczyć o to, by zająć w nim (samemu lub z rodziną) miejsce tego, który bije, a nie tego, który jest bity. W tym sensie film jest nihilistyczny, ale nie można robić mu z tego zarzutu; jego nihilizm wypływa bowiem ze świata, który przedstawia, a wydobywając na jaw nihilistyczną prawdę o rzeczywistości, zwraca ją jednocześnie przeciwko niej.

Jakub Majmurek