Konkretne łojenie bez kompromisów
Z Arkadiuszem Jakubikiem, aktorem, reżyserem i muzykiem, rozmawia (z wielką przyjemnością) Jagoda Janowska
Dzisiaj na Festiwalu DWA BRZEGI zobaczymy Twój debiut: „Prostą historię o miłości”. Były plany, żeby wprowadzić go do kin – udało się?
Walczymy o to ze wszystkich sił. Szukamy dystrybutora, ale nie mamy jeszcze podpisanej żadnej umowy, a życie nauczyło mnie, że jeśli nie ma podpisu na papierze, to wszystko się jeszcze może wydarzyć. Ale mogę obiecać, że „Prosta historia…” wejdzie do kin jesienią. Jeśli żaden dystrybutor nie zapewni nam minimalnej ilości kopii, to sami się tym zajmiemy. Proponują nam na razie wykonanie kilku kopii, a my chcielibyśmy mieć ich 20-30. Nie chcemy, żeby stało się tak, jak przy ostatnim filmie Jana Jakuba Kolskiego „Wenecja”, który miał 10 kopii; ze strony dystrybutora to jest afera. Premiera „Wenecji” się odbyła i nikt tego nie zauważył. Albo „Joanna” Feliksa Falka, z genialną kreacją Urszuli Grabowskiej – też 10 kopii. To ja się pytam: po co robić takie filmy, po co wydawać na nie pieniądze, skoro nikt ich nie zobaczy? Dzięki PISF-owi mamy fajnie rozwinięty system produkcyjny, robi się w Polsce dużo dobrych filmów, natomiast nikt jeszcze nie wpadł na pomysł, co zrobić, żeby ktoś je obejrzał. Jak pomóc polskim filmom w dystrybucji i promocji? Trzeba zarezerwować część budżetu na reklamę, bo nie oszukujmy się – jeśli nie wmówi się widzom, że film jest najlepszy, to nikt na niego nie pójdzie. A musimy konkurować z amerykańskim kinem, bo niedługo tylko je będziemy oglądać.
Na festiwalu w Gdyni „Prosta historia…” trafiła niespodziewanie dla Ciebie do Konkursu Niezależnego. Czujesz się twórcą niezależnym?
Zrobiliśmy po prostu fajny, profesjonalny film, i tajemnicą pozostanie, dlaczego nie dostaliśmy się do Konkursu Głównego. Nie jestem zwolennikiem teorii spiskowych, ale po projekcjach filmu – czy to w Gdyni, czy w Warszawie – wielu dziennikarzy, na czele z Jackiem Rakowieckim z „Filmu”, pytało nas, co robiliśmy w Konkursie Kina Niezależnego. Może znaleźliśmy się tam dlatego, że ten film faktycznie powstał w sposób niezależny, to znaczy nie dostaliśmy od nikogo pieniędzy. Po prostu zebrało się kilku pasjonatów, wariatów, którzy uwielbiają kino, poczuli wspólną energię i postanowili zainwestować w to własną kasę. Wyciągnęliśmy oszczędności z banku, namówiliśmy aktorów i ekipę techniczną, żeby pracowali u nas za udziały w filmie.
Twój film ma słodko-gorzki smak, a u Smarzowskiego, u którego grasz najczęściej, zawsze jest ostro. Który klimat jest ci bliższy?
Mtakie szczęście, że „uprawiam trójpolówkę”, lubię płodozmian. Nie mógłbym być aktorem przez cały czas, nawet u Wojciecha Smarzowskiego – chociaż dobrze mi u niego w tej szufladzie, do której zostałem wsadzony, bo facet robi najlepsze filmy w Polsce. Wiem, jaki to później stres i depresja, jak trudno wyczyścić twardy dysk z tamtych emocji generowanych na planie u Smarzowskiego. One są prawdziwe. Nie można wyciągać kolejnych szufladek ze środkami aktorskimi – tutaj zapłaczę, a tutaj zrobię groźną minę. Te wszystkie ekstremalne sytuacje są prawdziwe. Oczywiście oprócz alkoholu! Na planie u Wojciecha Smarzowskiego się nie pije.
A u innych się pije?
Myślę, że to są już legendy starych czasów, kiedy aktor przyjeżdżał na plan i reanimowano go za pomocą glukozy. Dzisiaj mamy profesjonalizm. Jak komuś się zdarzy przyjść na plan w stanie nietrzeźwym, dostaje wilczy bilet – od razu wiadomo, że ma problem z alkoholem i nie bierze się go do obsady, bo po prostu nie da się z nim pracować. Ale kończąc wątek: mam szczęście, że od czasu do czasu mogę zagrać w filmie – daj Bóg, żeby to było w filmie Smarzowskiego albo w równie dobrym – udało mi się zrobić debiut fabularny, od czasu do czasu reżyseruję coś w teatrze. Znów zatęskniłem za teatrem i przygotowuję właśnie sztukę jako aktor razem z Michałem Siegoczyńskim. W połowie września mamy premierę w teatrze IMKA u Tomka Karolaka. To będzie monodram pt. „Ja”, z muzyką graną na żywo. A do tej trójpolówki dochodzi jeszcze mój zespół!
Odprężasz się poprzez muzykę?
Wraz z kumplami założyliśmy rok temu zespół Dr Misio, gramy starego rocka bez kompromisów, konkretne łojenie.
A nie Tekila?
To była nazwa robocza. Autorem tekstów naszych piosenek są Krzysztof Varga i Marcin Świetlicki…
I Norwid…
Tak, jest jeden hicior „A czy też ona wie”. To nieprawdopodobne! Ludzie, słuchając go, otwierają usta z wrażenia, bo każdy pamięta tego upiornego Norwida, którego trzeba było czytać w szkole – mój Boże, Cyprian Kamil Norwid, nie ma nic gorszego pod słońcem. A okazało się, że facet napisał parę uniwersalnych tekstów, które się dzisiaj sprawdzają. Nie ukrywam, że jako człowiek słowa – bo wyrosłem z teatru i filmu – przywiązuję do niego wielką wagę. Parę rzeczy napisałem, nawet słuchowiska radiowe, ale nigdy nie odważyłbym się napisać tekstu piosenki. To jest inna przestrzeń, dlatego sięgnąłem po klasyków – i to się sprawdza, bo oprócz muzyki, która jest nasza, autentyczna, to teksty stanowią o sile zespołu. Nazwę Tekila ściągnęliśmy od Krzysztofa Vargi, a że chcieliśmy mieć coś naszego, postanowiliśmy ją zmienić. Ale w końcu i tak od niego ściągnęliśmy – Dr Misio to fragment tytułu mojego ulubionego wiersza Vargi. Mam nadzieję, że za rok uda nam się zagrać koncert na Festiwalu DWA BRZEGI.
A jaki przypadek sprawił, że zostałeś aktorem?
Jak miałem siedem lat, rodzice zapisali mnie na casting do filmu „Okrągły stół”. Pojechaliśmy ze Strzelców Opolskich do Warszawy – trzysta dzieciaków się zgłosiło, ale wygrałem ja. Potem okazało się, że w filmie musiałem rozebrać się do naga, a Emilia Krakowska mnie myła. Jak przyszedł czas premiery, wszystkie dzieciaki z mojej szkoły poszły do kina i potem wołały za mną: „Aktor, pokaż siusiaka”. Zmieniłem szkołę. Raz moja mama zaprosiła moich kolegów i koleżanki, kiedy „Okrągły stół” szedł w telewizji. Uciekłem z domu i całą noc chodziłem po parku, płacząc. Nigdy nie wracam do tego debiutu. Później, jak szedłem na studia, złożyłem papiery na Uniwersytet Jagielloński, ale na moje nieszczęście dostałem się też do szkoły aktorskiej we Wrocławiu, i tak już zostało.